poniedziałek, 5 maja 2014

Gdzie zniknęło popołudnie - Magia i Miecz

Ostatnio coraz bardziej doceniam nową - starą rozrywkę, czyli gry planszowe. Nie wiem, jak przez tak długi czas mogłam żyć w nieświadomości, ale to oznacza tylko jedno: na świecie musi być wielka ilość świetnych rzeczy,o których nie wiem, że są takie świetne, lub o których nie pamiętam. Dobrze, że ktoś inny wie i pamięta, a czasem nawet tą wiedzą się podzieli. I tak, dzięki świadomości i życzliwości innych. wczoraj miałam okazję odbyć pewnego rodzaju podróż do przeszłości i zagrać w grę "Magia i Miecz". Znowu. Bo jak się okazało, grałam w nią za młodu! Przez lata wykonanie tej gry trochę ewoluowało i teraz wszystko jest jeszcze wspanialsze! Plansza jest stabilna, a nie w formie składanego "plakatu" i te figurki postaci... :3 Coś pięknego. I wciągającego na poziomie Jumanji, z tą różnicą, że po pokoju jednak nie zaczynają biegać magowie ani potwory. Aczkolwiek w jakimś sensie przenosi do innej rzeczywistości, bo po skończeniu gry może się okazać, że w akcji (właściwie nie wiadomo kiedy) zaginęło dobrych parę godzin naszego życia, a może nawet zmieniła się już data w kalendarzu. Tak więc mimo wszystko trzeba być czujnym. Poza powrotem do przeszłości poznałam też coś zupełnie nowego - "Carcassone". Może i gra jest mniej ambitna i znacznie "krótsza" niż "Magia i Miecz" ale i tak grało się świetnie. A gdyby jeszcze mieć do niej dodatki... to nawet lepsze niż Sims'y... I o wiele mniej nerdowskie ze względu na zachodzącą podczas gry integrację i bezpośrednie kontakty międzyludzkie. :D

Jeśli chodzi o rysunki to muszę się przyznać, że nie mam nic nowego. Tak, przeleniłam się pod tym względem cały majowy weekend. Aczkolwiek mam w zanadrzu panią pasującą tematycznie.




"Jaki koń jest każdy widzi." Nie jest to nic ambitnego, raczej niewielkoformatowa rozgrzewka i praktyka. Akwarekli naturalnie. :)
Ambitny plan na teraz obejmuje dalsze przygotowanie prezentacji na angielski, ale przecież czeka jeszcze świeży odcinek Gry o Tron! Wybór niestety jest oczywisty...
P.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

I raz! I dwa!

Ostatnio poddałam się powszechnemu trendowi ćwiczeń z Chodakowską. Coś w tym musi być skoro cała rzesza wymachuje rękami i nogami w domu o różnych porach dnia. Nie wspominając o podskakiwaniu, co zapewne doprowadza sąsiadów do szału. A poziom frustracji sąsiada jest zapewne współmierny do wagi osoby ćwiczącej nad jego głową. Lub z boku. Do mnie jeszcze żaden krakowski sąsiad nie zgłosił się z zażaleniem. Głownie dlatego, że nie biegam w miejscu ani nie podskakuje. A nawet gdyby, to czymże jest skaczące 51 kg. Prawie jak piórko... Chociaż nie. Bardziej jak miękka kluska. Tak. Ale wierzę, że już niebawem, za parę miesięcy skalpelowania przeobrażę się w sprężystą żelkę z idealną sylwetką! Nie powiem... Ewa sporo wymaga. I pomimo jej zapewnień płynących z ekranu ("dasz radę!", " Twoje ciało może więcej niż podpowiada ci Twój umysł!") - nie zawsze daję rade, a moje ciało krzyczy, że już umiera równie dobitnie jak umysł. W związku z moją słabością (która jest tylko początkowa i niebawem się z nią uporam) kilka machnięć nogą czasem trzeba odpuścić. A i tak za każdym razem jestem bliska wyzionięcia ducha. Co więcej byłaby to śmierć w skórze nie Europejczyka, a rdzennego Indianina. Ale moje męki na pewno nie pójdą na marne. Nawet jeśli nie będę miała sylwetki idealnie sprężystej żelki, to przynajmniej zrobię coś dla ogólnej zdrowotności.

Zdążyłam w domu zrobić jakieś bazgranko... i wszystko byłoby dobrze i prawidłowo...






Gdybym wszystkiego na ostatnim etapie nie zepsuła. Trochę żal... jak patrze na tą twarz... Ogólnie nic dodać, nic ująć.


Na  dzisiaj została mi jeszcze druga część "treningu", tj. szósteczka Weidera, a już niedługo minie czas mojej zdolności do jakiegokolwiek ruchu, zatem biorę się do roboty nim zegar wybije 23.00... i zgubię pantofla. Na schodach. Bo MI w przeciwieństwie do Kopciucha, żaden książę go nie przyniesie. Bo mój osobisty by mnie wyśmiał zwracając uwagę na małą estetykę kapcia i prędzej wyrzucił do kosza, a wszyscy ewentualni arystokraci zamieszkujący mój krakowski blok, mają ponad 70 lat. W tym wieku schylanie się po kapcie i bieganie na 4 piętro nie jest łatwe. A włosów im przecież przez okno nie spuszczę... bo to niewystarczająca długość... No i tak. Wszystko przeciwko mnie. Bo biednemu nawet kromka spada masłem do dołu i wiatr w oczy wieje! I to pewnie jeszcze z piaskiem! Choćby go miało z samej Sahary przywiać...

Co...co ja mam w głowie. -_- Co to za chora historia... Dość. Trzeba okiełznać wyobraźnię.
P.

środa, 16 kwietnia 2014

O co chodzi tym razem?

Tak trudno w tych czasach o trochę spokoju. Tym bardziej przy mojej tendencji do emocjonalnego angażowania się w rzeczy, które zasadniczo nawet mnie nie dotyczą. Dziś na miejscu pierwszym kłótnie o poglądy polityczne. Z góry skazane na porażkę, bo przecież każdy swoje poglądy ma i mieć może, a moje oburzenie i racje wykrzyczane dużymi literami w okienku chatowym i tak nie zmienią komuś mózgu. I to jest chyba najsmutniejsze, a zarazem najbardziej denerwujące - bezsilność. Tak ogólnie. W każdej dziedzinie życia. To jest absolutnie numer jeden na liście rzeczy, które mogą doprowadzić człowieka do szału. W efekcie moje starania przeforsowania swojej opinii przyniosły mi tylko kilkugodzinny ból głowy, czerwony kolor twarzy i teraz już zdecydowaną niechęć do mało stylowych muszek "tfu!" Korwina, a przy okazji doprowadziły do wojny między znajomymi. Mam zatem refleksje: polityka działa na człowieka destrukcyjnie w każdej ilości, nie warto zatem nawet zaczynać tego tematu, o zaangażowaniu nie wspominając. Żeby się w tym babrać zdecydowanie trzeba mieć coś z dynią i być nie do końca normalnym. Chociaż "normalność" też jest kwestią sporną i może być pojmowana wielorako... Normalność jest bardzo subiektywna. Zdecydowanie. (To całkiem tak, jak piękno... a to znaczy, że normalność jest jak piękno...przerzucamy na drugą stronę równania i wychodzi, że... piękno jest normalnością! Chociaż nie...wcale tak nie wychodzi...)

W ramach wyciszenia i uspokojenia sielankowy rysuneczek... prosto spod jawora. I spośród owieczek...i pastereczek... (-_-)'





No i tak się właśnie papier całkiem pofałdował...
Za dużo już myślenia, czas włączyć Top Chefa i przełączyć mózg w tryb stagnacji.
P.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Niedopuszczalne zaniedbania

Taka absencja wręcz skandalem trąci. Ale wszystkiemu winna jest aktywność w dziedzinie naukowej, związanej z licencjatem. Zdobywanie informacji to chyba najgorsza część wszystkiego. Przeszukiwanie bibliotek, telefony do urzędników, maile... A w koło mur urzędniczej lub bibliotekarskiej obojętności. Aczkolwiek mam jedno miłe doświadczenie z ostatniego tygodnia związane z wizytą w krzeszowickim Urzędzie Miasta. Wcześniejsza ignorancja i niekompetencja tamtejszych pracowników została w miarę zrekompensowana. Można powiedzieć, że miły urzędnik i torba pełna urzędowych gadżetów, w tym jednej ciekawej, pachnącej nowością książki załatwia sprawę.
Będąc w domu wykrzesałam z siebie co nieco i dla odmiany spróbowałam użyć samych akwarelek w tradycyjny sposób. Nie ma tuszu, nie ma konturu... Pocztówkowy format. Było fajnie, chociaż dziwnie. A skończyło się tak:



Nie ma się co oszukiwać, szału może i nie ma... ale od czegoś trzeba zacząć. Jednak mam wrażenie, że wybitną kolorystką to ja nie jestem. :) Co nie zmienia faktu, że nawet taka mało zobowiązująca i mało ambitna aktywność plastyczna, kojąco działa na moje nerwy i pozwala uporządkować cały bałagan w głowie.

W ramach bonusu dorzucę jeszcze Songa. (Mam wątpliwości czy tak się to odmienia) Rysowany jakiś czas temu, w ramach prezentu. Przy okazji wykazałam się ignorancją rozmiarów morderczej góry lodowej z Titanica. Sądzę, że kto w temacie, ten z pewnością wie o co chodzi. :)


Kolory są raczej średnie, ponieważ używałam kredek akwarelowych, którymi byłam wówczas całkiem zafascynowana. Dzisiaj postawiłabym pewnie na akwarele.

Robi się głodno, czas zatem na wykwintny studencki obiad. W pierwszej kolejności pomacam mięsko, sprawdzę czy już się rozmroziło... :D
P.

sobota, 29 marca 2014

Chcem, ale nie mogem

Chyba dopadł mnie kryzys twórczy. Od godziny wałkuję czołem kartkę i obgryzam ołówek, ale mój mózg zupełnie nie chce współpracować. Wyobraźnia też całkiem odmówiła posłuszeństwa.  Beyonce nie pomaga, więc siłą rozpędu włączam już nawet utwory Lady Gagi licząc na to, że będzie to jakiś bodziec dla mojego umysłu... ale to chyba nie jest dobra droga, bo po kolejnych 30 min nadal nic się nie zmieniło. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak przeczekać ten stan kryzysowy z kubkiem zielonej herbaty w dłoni, oglądając głupi serial.

Świat nie lubi jednak próżni, dlatego pomogę Mu ją trochę zapełnić moim "materiałem archiwalnym"...





Swego czasu, zasadniczo na samym początku mojej "przygody" z rysowaniem, ołówek był u mnie zdecydowanie na pierwszym miejscu. (Razem z takimi zalatującymi lekkim patosem...kompozycjami :D) Nie jest to twórczość wysokich lotów, ale umówmy się - początki są trudne (jak mówi mój mądry kapsel z Tymbarka). Poza tym bardzo dobrze wspominam ten czas beztroski, kiedy byłam jeszcze w liceum... a może nawet...w gimnazjum? :O Chociaż z drugiej strony wszystkie placówki oświaty źle mi się kojarzą. Pod względem naukowym zdecydowanie przodują studia. Przynajmniej nie muszę regularnie spędzać połowy dnia na lekcjach, ani brać udziału w głupich akademiach, z których korzyści czerpią de facto nauczyciele zajmujący się ich przygotowaniem. -_- Czysty wyzysk uczniów i ich zdolności, bez żadnej gratyfikacji dla nich samych. Paskudztwo. Ale to tylko taka mała dygresja... na marginesie. :)
P.

piątek, 21 marca 2014

Wszędzie dobrze

Powroty do domu, do Chrzanowa ostatnio bardzo dobrze na mnie działają. A przynajmniej na mój mózg. Bo okazuje się, że zaraz po przestąpieniu progu mojego pokoju wspomniany organ włącza się i chcąc nie chcąc zaczynam MYŚLEĆ. O wszystkim. Dosłownie. Ale są to całkiem składne, pozytywne myśli, z których nie dość, że coś wynika, to jeszcze są to myśli aktywne, motywujące do działania, a nawet pozostawiające ślad w otaczającej rzeczywistości. Np. w postaci kolejnego akapitu licencjatu, czy rysunku, czy umytych naczyń. W przeciwieństwie do myśli krakowskich - zagmatwanych, bez ładu i składu, ale za to występujących w ogromnej ilości, bez możliwości poukładania ich w jakąś całość, co skutecznie uniemożliwiae jakiekolwiek działanie. Podejrzewam, że to chaotyczne miasto tak na mnie działa. Natomiast Chrzanów, wręcz przeciwnie, przynosi spokój. W domu wszystko ma swoje miejsce, ustaloną kolejność i porządek, a to koi moje nerwy. Dwie opcje:
1. po remoncie całkiem nieświadomie ułożyłam meble w moim pokoju zgodnie z zasadami feng shui, albo przestałam sypiać na żyle wodnej
2. starzeje się. Czytałam bowiem na jednym z poważnych portali, jak wiedza bezużyteczna, że po 23 roku życia ludzie zaczynają odczuwać bezsens swojej dotychczasowej egzystencji, ponieważ studiowanie i imprezy już im się znudziły i zupełnie nie wiedzą co dalej ze sobą począć. Niby brakuje mi jeszcze roku do osiągnięcia wieku charakteryzującego się takim stanem ducha, ale być może u mnie objawy wystąpiły wcześniej.
Bo faktycznie, na pierwszym roku studiów była świetna zabawa, a teraz... phi! Wolę już zagrać w grę planszową, bo Kraków budzi we mnie raczej negatywne emocje. Toksyczny, zasmogowany, zakorkowany, pełen błądzących niczym zagubione owce turystów i zawodowych żebraków z obowiązkowym wyposażeniem w postaci jednego małego psa, instrumentu muzycznego, dziecka i kubeczka. Miasto kontrastów, niesprawiedliwości i smutku. Coś okropnego. Sytuacje ratuje podświetlony na kolorowo most, do którego ludzie przyczepiają kłódki. I smok. I jakieś tam pozytywne wspomnienia.


W domu mogę sobie siąść przy biurku i narysować byle co, bo okazuje się, że inspiracja siedzi nawet w ulotce Yves Rocher.

Lubie być w domu... to owocne. I dobre dla moich skołatanych nerwów. No i  zawsze ktoś ugotuje mi obiad.
P.

niedziela, 16 marca 2014

Którędy na Wawel?

Powoli wracam do zdrowia i powstaję jak feniks z popiołów. Z tą niewielką różnicą, że ja nie z popiołów, a ze sterty chusteczek i fioletowych opakowań po Ibupromie. Mam świadomość, że brzmi to mało szlachetnie, ale i w chorobie nie ma nic szlachetnego, zwłaszcza kiedy idąc po herbatę wchodzi się we framugę i na prawdę nie jest się w stanie odpowiedzieć nawet na proste pytanie, choćby którędy na Wawel? (Chociaż czasem nie trzeba do tego gorączki) Mimo znacznej poprawy, która nastąpiła dzisiaj cały mój plan tygodnia i tak legł w gruzach, z czym zasadniczo zdążyłam się już pogodzić. Dlatego zamiast zawracać sobie głowę istotnymi sprawami korzystam z bezgorączkowej trzeźwości umysłu w inny sposób. Mianowicie w przerwach w dostawach prądu (zapewne związanych z tymi okropnymi wichurami) dla rozrywki czytam sobie Baśnie braci Grimm i  nie przestaje mnie zadziwiać na ile sposobów można odciąć komuś jakąś część ciała. Już wiem czemu w dzieciństwie wydawały mi się takie... przepełnione grozą. Głównie dlatego, że twórczość tych panów z reguły JEST przepełniona grozą, nawet jak na moje standardy, ale jednocześnie ma w sobie coś fascynującego. Tak, zdecydowanie mi się podoba. Nawet pomimo tego, że moje wydanie ma zupełnie niezadowalające ilustracje, które w ogóle nie pobudzają mojej wyobraźni. (Sądzę z resztą, że nie tylko mojej) Może powinnam zacząć robić swoje? :D




Póki co całkiem z innej beczki, czyli ciąg dalszy przygody z akwarelami. Zastanawiałam się nad tłem, ale koniec końców go nie zrobiłam. Podejrzewam u siebie lenistwo. 


Standardowo A4, papier akwarelowy, akwarelki i niestandardowo pędzelki z ogonka kuny czerwonej. Chociaż zasadniczo nie wiem czy z ogonka, ale tak właśnie to sobie wyobrażam. :D W każdym razie bardzo przyjemnie się z nimi pracuje. 

Chciałabym całość jakoś podsumować, ale że całość niekoniecznie trzyma się kupy... to jednak odpuszczę.
P.